
Bolesław Błaszczyk
Bolesław Błaszczyk – Za co kocham Bogusława Schaeffera
Muzykę współczesną tępiono i wyszydzano konsekwentnie na każdym etapie mojej 20-letniej edukacji artystycznej (1975-1995). Na szczęście niektórzy moi nauczyciele sami pisali, wykonywali i upowszechniali nową muzykę. Beata Stylińska, Barbara Topolnicka, Szabolcs Esztenyi, Jan Oleszkowicz, Bogdan Olędzki i inni opowiedzieli mi o Bogusławie Schaefferze, odkryli przede mną nieznany, zakazany świat, dostępny tylko nielicznym.
Na początku jednak był prezent od mojego Ojca – wielka księga, prawie pół metra wysokości, 25 cm szerokości, około 5 cm grubości i 471 dość grubych stron. Cudowna, tajemna, dziś nieosiągalna, prezentowana jako eksponat na wystawach. Nie tak dawno sam wypożyczałem ten bezcenny dla mnie wolumin na wystawę poświęconą polskiej awangardzie w ZKM w Karlsruhe. Nieżyjący już Bolesław Błaszczyk senior umieścił na karcie tytułowej atlasu dedykację: „Boleczkowi z okazji Świąt Wielkanocnych i dwunastych urodzin, Tata, kwiecień 1981 r.”. W sekrecie, czekając na okazję do wręczenia, woził potężny tom na tylnym siedzeniu naszego „malucha”, przykrywszy go grubym kocem, bo w mieszkaniu nie było miejsca, w którym można było ukryć przede mną olbrzymi upominek. Dziękuję, Tato! A siedem lat później, na następnej karcie księgi, swój autograf w formie naszkicowanych nut złożył sam autor. Nuty te tworzyły jego monogram: B, eS, C, H.
Wstęp do kompozycji Bogusława Schaeffera był źródłem moich ekscytacji. Fragmenty partytur światowej czołówki kompozytorskiej zawarte w osobliwym „atlasie” kształtowały moją pracującą na najwyższych obrotach wyobraźnię – nagrania tych utworów były przecież niedostępne. „Wyczerpywanie się ruchu, Metrum dziś, Nawarstwianie metrów, Automatyka kompozycji, Antynomie, Komponowanie konsytuacji, Rozbicie modelu, Komponowanie czasu, Zgęszczanie pionu, Rozrzut materiału, Muzyka wieloznaczna, Przeciwwskazania, zakazy” – i wiele innych absolutnie magicznych dla mnie haseł-rozdziałów tego najosobliwszego z podręczników. Ze stojącego w domowej bibliotece Przewodnika Koncertowego, w którym wiek XX opracował Schaeffer, znałem już wcześniej nazwiska: Bussotti, Cage, Cardew, Foss, Kagel, Kayn, Ligeti, Logothetis, Xenakis. Opisy ich utworów dokonane przez Schaeffera czytałem po wielokroć. Teraz mogłem spojrzeć na to jak kompozytorzy ci pisali, na ich autentyczny charakter pisma muzycznego. Brzmienie muzyki z zagranicy miałem poznać dużo później. Byłem jednak w posiadaniu jedynej monograficznej płyty Schaeffera z esejem Jadwigi Hodor na okładce, który znałem na pamięć. Schaeffera grano w kraju na tyle niechętnie, że wykonawcami dwóch z trzech utworów na krążku są Amerykanie. Całkowicie pochłaniał mnie i za każdym razem elektryzował Koncert jazzowy (1969). Bez końca nastawiałem również S’alto (1963) z orkiestrą bezładnie recytującą Dostojewskiego podczas nieoczywistej solówki saksofonu.
Jako 14-latek trafiłem na występ legendarnej, efemerycznej formacji Niezależne Studio Muzyki Elektroakustycznej. W wydrukowanym programie Schaeffer wysoko ocenił muzyków, którym „nie przeszkadzają wesołe okrzyki «kurwa» dobiegające z sąsiadującej knajpy”. Zaimponował mi tym, że potrafi opisać interesujące go zjawiska z rzadką bezpośredniością.
Odnajdywałem muzykę Schaeffera gdzie tylko się dało. W radio była nieobecna, kupowałem za to partytury i archiwalne płyty kroniki dźwiękowej „Warszawskiej Jesieni”. Pierwsze wysłuchanie utworu Romuald Traugutt (Harmonie i kontrapunkty I) wywołało u mnie autentyczny szok. Pozbawiona właściwie formy erupcja wściekłej energii spotkała się po swym prawykonaniu z konsternacją i całkowitym potępieniem festiwalowych recenzentów. Dla mnie ten krótki symfoniczny fresk, którego słuchałem dziesiątki razy, stanowił manifest gniewu, bliski siłą ekspresji punkowi czy radykalnej industrialnej prowokacji. Gorąca emocjonalność tej muzyki, wewnętrzna komplikacja, gąszcz niesłyszalnych w masie akcji dźwiękowych solowych instrumentów, operowanie gigantycznymi, wewnętrznie ruchomymi masami brzmieniowymi, absurdalne wręcz , brutalne ataki blachy i perkusji budzące dreszcze. Spoza znanego mi z folderów PWM wizerunku skromnie uśmiechniętego brodatego Profesora w okularach wychynęło oblicze rebelianta, nonkomformisty i ekstremisty. Za to Go pokochałem. Dopiero później zdobyłem zapis video tego prawykonania – nieco skonfundowana publiczność niepewnie bije brawo, a Kompozytor z uśmiechem zakłopotania wychodzi do ukłonów i w komiczny sposób walczy z otwierającymi się bez przerwy drzwiczkami u podnóża estrady.
W mojej bibliotece przybywało partytur Mistrza. Studyjne, z metodycznie wcielanymi nowymi, wymyślonymi przez Schaeffera ścisłymi systemami zapisu – Concerto per sei e tre (1960). Koncert ze zmiennymi solistami? Po co? Dla kogo? Dla siebie, dla nas! Osobliwa Musica ipsa (1962) na orkiestrę niskich instrumentów czy Mała Symfonia Scultura (1960), Topofonica (1960) – wyszukane konstrukty. Autor stawiał pytania, konstruował problemy, poddawał namacalnej próbie swe pomysły.
Dostrzegłem, że tezy Schaeffera, formułowane nie tylko w tekstach teoretycznych czy w omówieniach swych utworów, ale i w zwykłym podręczniku dla młodzieży szkolnej, zawierają odważne sądy, sarkastyczne uwagi, wykrzykniki i znaki zapytania, niektóre ujęte w nawiasy przydające znaczeń. Tak było to odrębne od beznadziejnej szarzyzny oferowanej na co dzień przez prezenterów i treserów kultury, że zdawało się niebezpieczne. To z Dziejów muzyki dowiedziałem się o występującej niekiedy nago wiolonczelistce Charlotte Moorman. Rodząca się na papierze czy to nutowym czy wkręconym w maszynę do pisania niewidzialna rewolta Schaeffera działała.
Kwartet dla czterech aktorów (1966) oglądany na niewielkiej warszawskiej scenie przy ul. Foksal był dla mnie objawieniem. Niczym opętany kaowiec organizowałem potem grupowe „wyjścia” do teatru, zaciągając kolegów na kolejne spektakle Kwartetu, potem Scenariuszy.
Wszystko wskazywało na to, że Bogusław Schaeffer swym konceptem, partyturą, tekstem scenicznym, toczy jakąś ważną batalię, rozgrywa symultaniczne, misterne partie z krytyką i słuchaczem, nie bojąc się żadnego dyskursu. Pewny swego bywał ironiczny, nawet cyniczny, operując na poziomie wyabstrahowanym z lokalności, zaskakująco konkretny, zimny i celny. Frapowała w nim nieokreśloność, wieloznaczność, to że kpił, wymykając się definicjom i sądom. Za to też Go kocham.
Jak zdobyłem adres Schaeffera? Znalazłem go po prostu w brytyjskim Who is who, w warszawskiej bibliotece publicznej. Podobnie jak ulice: Cisową Pendereckiego i Śmiałą Lutosławskiego. Pojechałem do Nowej Huty, na Osiedlu Kolorowym odszukałem klockowaty blok. Pamiętam jak stałem pod jego oknami w jesienny zmierzch 1985 roku. Razem z przyjacielem założyliśmy w Warszawie dwuosobowy fanklub Bogusława Schaeffera. W 1986 w warszawskiej Stodole zdobyłem autograf występującego wówczas Mistrza. Jako zafascynowany 17-latek napisałem list, pełen admiracji oraz próśb o nuty i nagrania utworów znanych tylko z tytułów. Pytałem o zbiór utworów fortepianowych ze słynnymi Modelami, jego nakład już dawno się wyczerpał i był niedostępny w bibliotekach. Profesor wysłał mi kilka kserokopii niezidentyfikowanych, nienazwanych skrawków swej muzyki na, kolorowym papierze. Ja wysłałem profesorowi próbki własnych kompozycji. Opisałem też w liście mój sen, w którym oglądam niezwykle ciekawą i obszerną partyturę, o której wiem, że jest autorstwa Schaeffera. Przewracam kolejne karty i bardzo dokładnie mogę odczytać poszczególne symbole i przepięknie kaligrafowane elementy. Tym razem Schaeffer odpisuje i tę odpowiedź zamieszcza jako zakończenie krytycznego eseju w drukowanej jednodniówce „Warszawskiej Jesieni” w roku 1987. „Dobrych snów, mój nieznany przyjacielu, młody kompozytorze. Niech się panu przyśni nowa muzyka, bo na jawie jej pan nie usłyszy”. Zdaniem tym podsumowuje swe niewesołe dywagacje o stanie muzyki współczesnej, piętnujące jej częstą wtórność, miałkość i kabotynizm twórców. Po latach zawiozłem Profesorowi partyturę nieudolnie odtworzoną z własnego snu. Byłem w dobrym towarzystwie – Eugene Ionesco napisał Trzy sny o Schaefferze.
W połowie lat 80. zainspirowani Schaefferem improwizowaliśmy z zespołem Legendarne Ząbki. W 1991 z Grupą MM (mim, aktor, balerina i pięcioro muzyków) przystąpiliśmy do realizacji partytury TIS MW-2 (1963). O istnieniu nagrania nawet nie wiedzieliśmy. Oniryczny tekst Irzykowskiego jako idealne tworzywo Schaefferowskiej fantasmagorii interpretował nasz brytyjski kolega, aktor, studiujący w Warszawie kompozycję David Foulkes. Przebrany w piżamę wykonywał swą partię w rodzimym języku, po czym ku zaskoczeniu widzów przechodził na polski. W pewnej chwili Foulkes, posługując się formułą speechu, wygłaszał z pamięci passus teoretycznej rozprawy autora.
Stałem się w końcu kimś nieco zbliżonym do Schaefferowskiego „aktora instrumentalnego”, pełniąc od 2000 roku rolę wiolonczelisty wykonującego zadania ruchowo-aktorskie w smyczkowym kabarecie Grupa MoCarta. W lutym 2005 nasz kwartet miał szczęście występować w Filharmonii Krakowskiej w obecności Schaeffera. Bezmyślny organizator przydzielił profesorowi jakieś kiepskie miejsce w dalekim rzędzie. W trakcie jednego z utworów Schaeffer niespodziewanie wstał, przeszedł do przodu kilka metrów i już do końca obserwował nasz występ na stojąco. Myślę, że gdzieś tam z góry nadal życzliwie przygląda się naszej już 30-letniej działalności.
Następne listy, rozmowy telefoniczne, krótkie spotkania na warszawskiej Erze Schaeffera, czy na sympozjum poświęconym twórczości na krakowskiej Akademii Muzycznej – Profesorowi spodobał się mój wykład o Jego dokonaniach w Studio Eksperymentalnym Polskiego Radia. Później przyszły produkcje płytowe firm Bółt i Requiem i moje eseje dotyczące uwiecznionych po raz pierwszy fonograficznie (wreszcie!) dzieł.
Ostatni list, który dostałem od Profesora, jest urwany w połowie kartki. Smutno wspomina porozrzucane po korytarzach pewnej filharmonii swoje nuty, deptane przez zbuntowanych muzyków orkiestrowych… Na pogrzeb Profesora pojechaliśmy z Markiem Chołoniewskim. Pożegnanie na salzburskim cmentarzu było ciche i wspaniałe – cudowne letnie popołudnie przy dźwiękach jego Missa elettronica (1976), dzięki Markowi rozbrzmiewały w kaplicy i nad otwartą mogiłą.