Ewa Trębacz (fot. Tomasz Fronckiewicz)
Profesora Schaeffera poznałam w wieku 19 lat w czasie letnich kursów muzycznych organizowanych przez Marka Chołoniewskiego i Stowarzyszenie Muzyka Centrum w Krakowie. Na kursy trafiłam zupełnym przypadkiem – co w pewnym sensie traktuję jako zrządzenie losu. Byłam wtedy świeżo upieczoną absolwentką średniej szkoły muzycznej, ukończyłam też wtedy pierwszy rok studiów na krakowskiej Akademii Ekonomicznej (dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny). Nie miałam wtedy zupełnie pomysłu jak kontynuować edukację muzyczną – ścieżka instrumentalisty wydawała się dla mnie wtedy zamknięta (jak się okazało po latach – zupełnie niesłusznie). Profesja kompozytora – choć próby komponowania podejmowałam od dzieciństwa – wydawała się czymś nieosiągalnym. Spotkanie z Profesorem zmieniło wszystko. Po kursach, przez rok spotykałam się z Profesorem prywatnie (lekcje były nieodpłatne, ponieważ jak Profesor oświadczył – “nie stać Panią na mnie”), po czym rok później zostałam studentką kompozycji na krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie prof. Schaeffera.
Gdybym miała podsumować moje lata pracy pod kierunkiem Profesora, przede wszystkim muszę podkreślić jego metodę pracy – pedantyczną wręcz dyscyplinę, którą sam stosował i oczekiwał od swoich uczniów. W tej metodzie nie ma miejsca na oczekiwania na “natchnienie”, jest tylko systematyczna praca, wręcz rutyna – w trakcie której od czasu do czasu zdarzy się magiczny moment. Ale ta właśnie rutyna pracy była niezbędna, aby taki moment mógł się wydarzyć. Profesor zawsze powtarzał, że dzięki systematycznej pracy i tworzeniu dużej ilości materiału, nie znajduje się pod presją tworzenia wyłącznie “arcydzieł”.
Zaskoczyło mnie to na początek, gdyż – biorąc pod uwagę zewnętrzną percepcję osobowości Profesora, oczekiwałam czegoś wręcz przeciwnego. A tymczasem otrzymałam solidną szkołę – wręcz kindersztubę w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zaczęliśmy od systematycznego rozpracowywania różnych instrumentów i pisania krótkich miniatur eksponujących ich możliwości w maksymalnym stopniu. Czyli – rozszerzona instrumentacja, co akurat bardzo się przydało i za co zawsze będę wdzięczna. Nauka opierała się na rozszerzaniu wiedzy poprzez generowanie maksymalnej ilości materiału, z nadzieją, że ilość w pewnym momencie przejdzie w jakość. To trwało przez jakieś dwa lata, potem nasze spotkania były coraz luźniejsze i rzadsze, i właściwie pod koniec studiów ograniczały się do konsultacji nad gotowym utworem czy fragmentem.
Kolejną niespodzianką był dla mnie brak jakiegokolwiek przymusu estetycznego czy narzucania konkretnego stylu. Owszem, czasem pisałam krótkie etiudy na zasadzie pastiszu jakiegoś klasycznego dzieła muzyki 20 wieku, ale generalnie o kwestii smaki czy strony “zmysłowej” właściwie nie było rozmowy. Wiem, że panowała wówczas opinia, że uczniowie Profesora mają raczej podobny styl, czy naśladują Profesora – moim zdaniem była to opinia krzywdząca dla wielu i nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Jeżeli któryś z uczniów Profesora rzeczywiście emulował jego styl, był to wyłącznie jego czy jej własny indywidualny wybór.
Muszę jeszcze dodać, że trafiłam do klasy Profesora już pod koniec jego akademickiej kariery, i z racji ogromnej różnicy pokoleniowej między nami, nigdy nie miałam tak bliskich relacji z Profesorem jak jego niektórzy starsi uczniowie. Ale to było raczej zrozumiałe, była między nami pokoleniowa przepaść. Rezultatem był odczuwalny dla mnie ogromny dystans, który jednak był pełen podziwu i szacunku dla Profesora, mimo że zdarzało mi się nie zgadzać z niektórymi jego opiniami, gestami czy komentarzami. Myślę jednak, że była to unikalna relacja typu mistrz-uczeń, którą zapamiętam na całe życie, i która z całą pewnością ukształtowała moje podejście do profesji kompozytora i miejsca artysty w świecie.